piątek, 28 lutego 2014

Macierzyńskie Do It Yourself, czyli zrób sobie "karmnik"

Potrzebne będą: 
  • kilka deseczek,
  • parę gwoździ,
  • klej Wikol...
...no dobra, żartowałam. 

Biustonosz do karmienia to "must-have" każdej matki karmiącej. Problem w tym, że taki biustonosz z reguły nie odpowiada naszym oczekiwaniom. Zwykle jest po prostu brzydki, najczęściej nie posiada fiszbin. Z jakiegoś powodu biustonosze do karmienia dostępne w sieciówkach nadają się na mały i jędrny biust, czego zwykle nie można powiedzieć o piersiach w trakcie laktacji. Typowe karmniki są dodatkowo wykonane z lycry albo innego elastyczngo materiału który jakoś nie bardzo chce podtrzymywać biust i mam wrażenie że nie są one projektowane przez kobiety... Pomijając brak efektywności użytkowania (absolutny brak podtrzymania), takie biustonosze po prostu nie są kobiece!
Niestety w moim odczuciu wcale nie lepiej wypadają tu marki brytyjskie. Może i doświadczenie mam w tym względzie niewielkie, ale przykrą prawidłowością jest kompletny brak fiszbin we wszystkich napotkanych przeze mnie modelach (jeśli są jakieś chlubne wyjątki, chętnie o nich przeczytam w komentarzach). 
Jako, że jestem właścicielką dużego biustu, który w trakcie laktacji wcale nie zmalał, to fiszbiny są dla mnie wybawieniem i nie lubię się z nimi rozstawać. Trudno jednak nosić normalny biustonosz w obliczu systematycznego karmienia (każde oznacza bowiem konieczność zupełnego zrzucenia górnej partii odzienia albo karkołomnych akrobacji z przekładaniem ramiączek przez rękawy), zaś chodzenie bez biustonosza skutkowało i tak koniecznością ciągłego przebierania się z powodu mlecznych plam na bluzkach (żeby tylko na bluzkach... pościel, podłoga, co się tylko dało było utytłane mlekiem), więc przemogłam się i przez jakiś czas męczyłam się w karmniku Freya. Aż nadeszło objawienie...

Aby wykonać karmnik ze zwykłego fiszbinowca (i mam tu na myśli praktycznie każdy fason i każdy rodzaj wykończenia, również biustonosze z miseczką z gąbki) wystarczy maszyna do szycia (choć bez maszyny też sobie można poradzić) oraz jedno ramiączko podobnej szerokości, co ramiączka w przerabianym biustonoszu i w zbliżonym do nich kolorze (od tej pory zwane będzie na potrzeby notki ramiączkiem-dawcą), które należy rozpruć, przeciąć na dwie połówki i zachować haczyki.
Po nabraniu wprawy przerobienie jednego biustonosza zajmie max. 20 minut.

Celem do osiągnięcia jest aby biustonosz miał możliwość odpięcia i odchylenia miseczki, ale tak, aby ramiączko nie uciekło niewiadomo gdzie, tylko grzecznie czekało na swoim miejscu i w odpowiednim momencie dało się na powrót zapiąć. Musimy więc do ramiączka przyszyć haczyk (drogą transplantacji z ramiączka-dawcy), dosztukować kilka-kilkanaście centymetrów gumki (również pobranych z ramiączka-dawcy), która będzie utrzymywać ramiączko na wodzy poprzez przyszycie do obwodu biustonosza, a na koniec wykonać przy miseczce zaczep do haczyka. 
Tak przerobiony biustonosz wygląda zupełnie zwyczajnie i trzeba się dobrze nagłówkować, żeby zobaczyć, że jest to biustonosz z funkcją karmnika. 

A tak wygląda przerabianie biustonosza krok po kroku:


Ramiączko-dawcę rozpruwamy na części składowe, a gumkę przecinamy na równe połowy (element pokazany na zdjęciu najbardziej po prawej nie będzie już potrzebny):


Ramiączko biustonosza przecinamy mniej więcej 2-3cm od miseczki i zszywamy aby powstało takie oczko:

Haczyk i jeden kawałek gumki z ramiączka-dawcy przyszywamy do ramiączka biustonosza. Haczyk przyszywamy najpierw, robiąc pętelkę z ramiączka biustonosza, zaś gumkę z ramiączka-dawcy doszywamy później (no chyba, że maszyna sobie poradzi z trzema warstwami, to można od razu zszyć całość):

Na sam koniec przyszywamy luźny koniec gumki do dolnej części obwodu (w przypadku mniejszych rozmiarów biustonoszy prawdopodobnie gumkę trzeba będzie najpierw jeszcze nieco skrócić - trzeba to sprawdzić mierząc biustonosz):



Efekt końcowy:

Koszt takiej "transplantacji" jest groszowy (zakupiony przeze mnie za 1,80zł komplet dwóch ramiączek pozwolił na przerobienie dwóch biustonoszy), a zyski są nieporównywalnie większe. Pomijając kwestię wygody użytkowania, dodatkowo można po prostu czuć się kobieco w roli matki, nosząc swoją ulubioną, piękną bieliznę. 

poniedziałek, 24 lutego 2014

Odc. 1 z cyklu "Zbędnik": Podgrzewacz do chusteczek Wipes Warmer Prince Lionheart

Cykl "Zbędnik" inicjuję opisem urządzenia, które najprawdopodobniej większość uzna za zbytek i zaśmiecający przestrzeń gadżet. Cykl traktować będzie o sprzętach, kosmetykach, gadżetach, które nie są niezbędne przy posiadaniu dziecka, ale jednak coś pcha nas ku temu, aby je kupić...

Myślę, że każda z nas choć raz miała taką sytuację, gdy dziecię leży na przewijaku, wycieramy dupsko chusteczką, a nagle rozlega się płacz... wróć! RYK! Czyżby dziecko miało odparzenie? A może coś je boli? Po chwili, gdy obadaliśmy już wszystkie możliwe opcje, okazuje się, że to zimna chusteczka.
Mój syn urodził się w grudniu i choć w domu staraliśmy się utrzymywać stałą i stosunkowo wysoką temperaturę, to i tak chusteczki były chłodne. Wiele razy wstając w nocy na standardową zmianę pieluchy plułam sobie w brodę, że nie wykombinowałam jeszcze jakiegoś sposobu, żeby chusteczki ogrzewać przed przyłożeniem ich do części zadniej dziecięcia. Ogrzewanie ich dłońmi nie miało większego sensu, bo moje dłonie to małe lodówki. Wszystkie sposoby, które kiełkowały w mojej głowie jakoś nie były proste w realizacji. Poddałam się więc, Młody chyba też, bo z biegiem czasu mniej się denerwował, ale brak płaczu nie oznaczał dla mnie braku problemu.
Aż pewnego pięknego dnia moim oczom ukazało się to cudo:
wygląda toto ładnie i spełnia funkcję, o której od dawna mi się śniło. Funkcja druga, a więc dodatkowe nawilżanie chusteczek, jakoś do mnie nie przemawiała, bo też nigdy nie doświadczyłam sytuacji, aby chusteczki wyschły, częściej bywało, że za szybko się kończyły, ale na to chyba nie wynaleziono jeszcze urządzenia ;) Postanowiłam zakupić, mimo, że lektura recenzji spowodowała pewne ostudzenie entuzjazmu. Cena oscylująca w okolicy 120zł spowodowała jednak, że zaryzykowałam. 
Urządzenie mam już miesiąc. Spełnia swoją funkcję całkiem dobrze, choć na ogrzanie całego opakowania chusteczek potrzeba ok. 3 godzin, a więc natychmiastowe ogrzanie nowej paczki nie jest możliwe. Pozostaje reagować odpowiednio wcześniej na kończące się zapasy i uzupełniać (najlepiej wkładając nowy zapas chusteczek pod kończące się, a nadal ciepłe chusteczki). 
Jeśli chodzi o ciepłotę chusteczek i utrzymywanie się tego ciepła, to nie ma się co oszukiwać, chusteczka jest cienka i wilgotna, więc szybko ciepło z chusteczki ucieka. Niemniej jednak przyłożenie chusteczki do zadka już nie jest tak bolesne dla bachorka, a zatem zmiana pieluchy staje się nieco przyjemniejsza. 
Funkcja nawilżania działa całkiem sprytnie i trzeba przyznać, że dzięki niej skończył się problem z tym, że pierwsze chusteczki z danej paczki są suche, a ostatnie można wyżymać. 
Niestety, moje ulubione chusteczki pakowane są w taki sposób, że każda wychodzi osobno i nie pociąga za sobą kolejnej. W tym urządzeniu oznacza to otwieranie za każdym razem komory głównej i wyciąganie chusteczki, co może wkurzać. Przerzuciłam się więc na chusteczki innej marki i teraz już mogę wyciągać chusteczki za pomocą przeznaczonego do tego celu okienka z klapką na przycisk. Swoją drogą patent jest fajny i dzięki niemu można chusteczkę wyciągnąć jedną ręką, bez konieczności przytrzymywania czegokolwiek.
Ostatni aspekt: wygląd urządzenia. Mnie on bardzo odpowiada. Kolorystyka jest trafiona idealnie pod wystrój mojego mieszkania, ale sądzę, że jest też na tyle neutralna, że do każdego mieszkania będzie pasować. "Toto kółeczko" widoczne na wierzchniej części obudowy ma wytłoczone logo producenta, jest podświetlane, światełko jest białe, bardzo delikatne i wygląda naprawdę ładnie. 

Podsumowując: 
Gadżet tylko dla osób, którym ciepła chusteczka się marzy, a nie zrazi ich to, że chusteczka jest w stanie utrzymać ciepłotę dość krótko.

plus za pomysł, wykonanie i dbałość o szczegóły,
plus za nareszcie ciepłe chusteczki,
plus za równomierne rozłożenie wilgoci w chusteczkach,
minus za brak możliwości używania każdego rodzaju chusteczek (ale to raczej minus dla producentów chusteczek jest, aniżeli dla producenta urządzenia).



Narodziny Małego Trampkarza

A więc stało się. Nadszedł dzień porodu. A właściwie dni porodu, bo poród rozkręcał się przez dwie noce i dopiero trzecia noc przyniosła odpowiedź.
5 grudnia 2013 o świcie przyszedł na świat Mały Amator Obuwia Sportowego (w skrócie: Trampkarz). Trampkarz ważył 3380g, liczył sobie 56cm wzrostu i wcale nie płakał.
Przyszedł na świat z lekkimi perturbacjami, a więc nie pojawi się tu niestety opis porodu z finałem w domu, choć taki był pierwotnie zamysł. Poród był domowy, ale ostatnie 2 godziny jednak były szpitalne, bo Trampkarz postanowił wstawiać się bokiem główki. Trudno się mówi, zagryza się zęby i jedzie do szpitala.
Nie zagłębiając się w szczegóły, Trampkarz urodził się zdrowy i kosmaty (pokryty meszkiem płodowym i posiadający całkiem pokaźną kolekcję włosów na głowie). W szpitalu byliśmy łącznie nieco ponad dobę, przy czym personel szpitala przyjął to godnie i wszystkie badania konieczne do wypisu wykonano od razu, hurtem, dzięki czemu nie musieliśmy przyjeżdżać potem żeby zrobić kolejne pobrania krwi, etc.
Powrót do domu to było poważne przeżycie. Kupiony kombinezon okazał się być o wiele za duży i Młody w całości zmieścił się w części przeznaczonej na tułów. Na dobrą sprawę o mały włos wpadłby tam razem z głową... Tatuś, szykując się do przyjazdu po nas nie dal sobie rady z zamocowaniem fotelika, więc mocowaliśmy go razem po wyjściu ze szpitala. Zapięcie w foteliku Młodego Trampkarza w przydużym kombinezonie też nie było łatwe.
Wylądowaliśmy w domu i zaczęło się życie...

czwartek, 26 września 2013

Poród naturalny = masło maślane?

Głoszenie idei porodu naturalnego wydaje się być trochę dziwne. Przecież to, co znamy z opowiadań rodzących drogami natury zwykło się nazywać porodem naturalnym. Można więc z powodzeniem mówić, że skoro kobieta nie miała cesarki, to urodziła naturalnie.

GUZIK PRAWDA!

Obecnie porody określane w szpitalach przez położne i lekarzy jako "porody sposobem naturalnym", "porody siłami natury", są w rzeczywistości po prostu porodami stymulowanymi ogromną ilością środków farmakologicznych oraz porodami odbieranymi w sposób sprzeczny z zasadami zdrowego rozsądku i sprzeczny z prawami fizyki. Szczęśliwie powoli odchodzi się od pewnych skostniałych zasad. Powoli pozwala się już kobiecie wstawać z łóżka porodowego w I fazie porodu. Powoli lekarze i położne zaczynają się przełamywać i przestają nacinać krocze bez wyraźnych przyczyn. Ale to nadal tylko wierzchołek góry lodowej. Nadal w większości szpitali w II fazie porodu nakazuje się rodzącej leżeć na wznak. Nadal nie mówi się o łatwiejszym gojeniu się ran szarpanych od ran ciętych. Nadal kobieta rodząca jest traktowana jak pacjentka w stanie zagrożenia życia.

Moje własne przeżycia, które zawiodły mnie do punktu, w którym znajduję się dzisiaj, a więc do punktu, w którym za żadne skarby świata nie urodzę w szpitalu, o ile nie będzie do tego wskazań, są również związane z ciążą. W zeszłym roku zdiagnozowano u mnie puste jajo płodowe. Już w 6 tygodniu dostałam zalecenie, by niezwłocznie udać się do szpitala na łyżeczkowanie macicy.
Zwlekałam celowo. Wszystko uzgodniłam z moim partnerem. Byliśmy czujni, ale spokojni.
Jajo płodowe nieco "urosło" ale nadal nie było w nim zarodka. W 10 tygodniu udałam się do innego lekarza, aby potwierdzić puste jajo płodowe i skonsultować się odnośnie możliwych sposobów działania. Z premedytacją pytałam o konieczność wykonania łyżeczkowania. Z premedytacją pytałam również o to, czy sytuacja nie mogłaby się rozegrać sama, w zaciszu domu. Organizm przecież w końcu sam się zorientuje, że dziecka nie ma. Uzyskałam lakoniczną odpowiedź, że mogę to zrobić, ale potem odbył się wykład odnośnie tego, że to nie jest dobre rozwiązanie.
Czekałam dwa kolejne tygodnie. Zaczęłam plamić i plamiłam łącznie tydzień.
Ostatnie dwa dni procesu oczyszczania się mojego organizmu były trudne, ale nie dlatego, że wydarzyło się coś niezwykłego. Po prostu krwawiłam bardzo obficie. Nie przeszkodziło mi to jednak w obowiązkach zawodowych i normalnie pracowałam. Drugiego dnia pojawiły się skurcze o niskim natężeniu i wydaliłam jajo płodowe w całości. Plamiłam jeszcze kilka godzin, a potem proces ustał.
Dwa tygodnie później kontrolne USG u innego lekarza nie wykazało żadnych problemów. Miesiąc później, gdy poszłam do lekarza, od którego usłyszałam wykład o konieczności łyżeczkowania, dowiedziałam się, że bardzo ładnie się wszystko prezentuje na obrazie USG. Padło też pytanie, w którym szpitalu mnie tak ładnie wyłyżeczkowali. Odpowiedziałam, zgodnie z prawdą, że w żadnym. Karcący wzrok lekarza pamiętam do dziś.

W tym momencie należałoby zadać pytanie: co by mi dała interwencja medyczna?

Gdybym wykazała takie zainteresowanie, pewnie mogłabym poprosić o biopsję w celu ustalenia przyczyn powstania pustego jaja płodowego. Odpowiedź jednak nie musiałaby być jednoznaczna. Czy jednak wiedza, że za ten stan powinnam była obwiniać siebie lub mojego partnera zmieniłaby coś? Pewnie nic, a w najgorszym możliwym scenariuszu spowodowałaby, że mielibyśmy powody do obwiniania się. Dziś oboje wiemy, że puste jajo płodowe po prostu się zdarza i nie musi mieć żadnego patologicznego podłoża. Świadectwem tego moja druga ciąża, która rozpoczęła się 3 miesiące po wydaleniu pustego jaja płodowego i szczęśliwie trwa już siódmy miesiąc.

Jakie konsekwencje miałaby interwencja medyczna? 
W większości negatywne. Dla mnie wystarczającym jest argument, że stan po łyżeczkowaniu macicy jest stanem, który dyskwalifikuje z porodu naturalnego w domu.
Szeregu dalszych możliwych komplikacji pozwolę sobie nie wymieniać, bo są to komplikacje dosyć powszechnie znane. 

Przemyślenia związane z tym wydarzeniem spowodowały, że zaczęłam poważnie zastanawiać się nad tym, dokąd zmierza współczesna medycyna. Czy zawsze należy poddawać się wszystkim zabiegom medycznym i czy każde zalecenie lekarza należy traktować jako święte? Czy niektóre interwencje nie są interwencjami na wyrost?
Dalsze zagłębienie się w tematyce porodu naturalnego (ale tego naprawdę naturalnego, a nie ochrzczonego tak przez szpitale stymulowanego medycznie porodu drogami natury) tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że nadużywamy interwencji medycznych.

Nie koniecznie świadomie.

Kim jest Mama w trampkach?

Mama w Trampkach to niepozorny typ. Nie lubi jednak chadzania udeptanymi ścieżkami. Tak samo z resztą, jak i jej cztery koty. 

O swoim macierzyństwie dowiedziała się w primaaprilisowy wieczór, po wygulganiu dwóch Reddsów jabłkowych oraz w trakcie intensywnego diagnozowania toksoplazmozy, na okres którego wraz z Tatą w Pepegach postanowili wstrzymać się ze staraniami o kolejnego Amatora Obuwia Sportowego. Jak widać - bezskutecznie ;) Mały Amator Obuwia Sportowego postanowił pojawić się na świecie na dzień przed decyzją o zaprzestaniu starań i rozpoczęciu badań. Dobrze zrobił, bo Mama w Trampkach okazała się być okazem zdrowia z dawno już wykształconym pakietem przeciwciał.

W związku z widoczną mamotrampkową nadwagą lekarz prowadząca ciążę uwielbia wynajdywać jej kolejne choroby, na które mogłaby zapaść w trakcie ciąży. Z lubością dopytuje, czy przypadkiem nie puchną kostki, czy nie ma zwyżkujących ciśnień, czy waga nie skacze jak szalona, czy może nie wystawić kolejnego skierowania na badanie w kierunku toksoplazmozy...
Gdyby tylko szanowna lekarz prowadząca wiedziała, jaki tryb życia prowadzi MwT, nie byłaby zachwycona...

Mama w Trampkach lubi:
- Tatę w Pepegach,
- mającego przyjść na świat Amatora Obuwia Sportowego,
- samodzielne składanie mebli,
- spinning,
- koty,
- szybką jazdę samochodem,
- małe remonciki i duże remonty.

Celem Mamy w Trampkach jest:
- urodzenie młodego Amatora Obuwia Sportowego w domu (...or die tryin'),
- macierzyństwo w wersji lite (ale nie w wersji "dla idiotów").


I o tym wszystkim będzie tutaj sprawozdanie.