czwartek, 26 września 2013

Poród naturalny = masło maślane?

Głoszenie idei porodu naturalnego wydaje się być trochę dziwne. Przecież to, co znamy z opowiadań rodzących drogami natury zwykło się nazywać porodem naturalnym. Można więc z powodzeniem mówić, że skoro kobieta nie miała cesarki, to urodziła naturalnie.

GUZIK PRAWDA!

Obecnie porody określane w szpitalach przez położne i lekarzy jako "porody sposobem naturalnym", "porody siłami natury", są w rzeczywistości po prostu porodami stymulowanymi ogromną ilością środków farmakologicznych oraz porodami odbieranymi w sposób sprzeczny z zasadami zdrowego rozsądku i sprzeczny z prawami fizyki. Szczęśliwie powoli odchodzi się od pewnych skostniałych zasad. Powoli pozwala się już kobiecie wstawać z łóżka porodowego w I fazie porodu. Powoli lekarze i położne zaczynają się przełamywać i przestają nacinać krocze bez wyraźnych przyczyn. Ale to nadal tylko wierzchołek góry lodowej. Nadal w większości szpitali w II fazie porodu nakazuje się rodzącej leżeć na wznak. Nadal nie mówi się o łatwiejszym gojeniu się ran szarpanych od ran ciętych. Nadal kobieta rodząca jest traktowana jak pacjentka w stanie zagrożenia życia.

Moje własne przeżycia, które zawiodły mnie do punktu, w którym znajduję się dzisiaj, a więc do punktu, w którym za żadne skarby świata nie urodzę w szpitalu, o ile nie będzie do tego wskazań, są również związane z ciążą. W zeszłym roku zdiagnozowano u mnie puste jajo płodowe. Już w 6 tygodniu dostałam zalecenie, by niezwłocznie udać się do szpitala na łyżeczkowanie macicy.
Zwlekałam celowo. Wszystko uzgodniłam z moim partnerem. Byliśmy czujni, ale spokojni.
Jajo płodowe nieco "urosło" ale nadal nie było w nim zarodka. W 10 tygodniu udałam się do innego lekarza, aby potwierdzić puste jajo płodowe i skonsultować się odnośnie możliwych sposobów działania. Z premedytacją pytałam o konieczność wykonania łyżeczkowania. Z premedytacją pytałam również o to, czy sytuacja nie mogłaby się rozegrać sama, w zaciszu domu. Organizm przecież w końcu sam się zorientuje, że dziecka nie ma. Uzyskałam lakoniczną odpowiedź, że mogę to zrobić, ale potem odbył się wykład odnośnie tego, że to nie jest dobre rozwiązanie.
Czekałam dwa kolejne tygodnie. Zaczęłam plamić i plamiłam łącznie tydzień.
Ostatnie dwa dni procesu oczyszczania się mojego organizmu były trudne, ale nie dlatego, że wydarzyło się coś niezwykłego. Po prostu krwawiłam bardzo obficie. Nie przeszkodziło mi to jednak w obowiązkach zawodowych i normalnie pracowałam. Drugiego dnia pojawiły się skurcze o niskim natężeniu i wydaliłam jajo płodowe w całości. Plamiłam jeszcze kilka godzin, a potem proces ustał.
Dwa tygodnie później kontrolne USG u innego lekarza nie wykazało żadnych problemów. Miesiąc później, gdy poszłam do lekarza, od którego usłyszałam wykład o konieczności łyżeczkowania, dowiedziałam się, że bardzo ładnie się wszystko prezentuje na obrazie USG. Padło też pytanie, w którym szpitalu mnie tak ładnie wyłyżeczkowali. Odpowiedziałam, zgodnie z prawdą, że w żadnym. Karcący wzrok lekarza pamiętam do dziś.

W tym momencie należałoby zadać pytanie: co by mi dała interwencja medyczna?

Gdybym wykazała takie zainteresowanie, pewnie mogłabym poprosić o biopsję w celu ustalenia przyczyn powstania pustego jaja płodowego. Odpowiedź jednak nie musiałaby być jednoznaczna. Czy jednak wiedza, że za ten stan powinnam była obwiniać siebie lub mojego partnera zmieniłaby coś? Pewnie nic, a w najgorszym możliwym scenariuszu spowodowałaby, że mielibyśmy powody do obwiniania się. Dziś oboje wiemy, że puste jajo płodowe po prostu się zdarza i nie musi mieć żadnego patologicznego podłoża. Świadectwem tego moja druga ciąża, która rozpoczęła się 3 miesiące po wydaleniu pustego jaja płodowego i szczęśliwie trwa już siódmy miesiąc.

Jakie konsekwencje miałaby interwencja medyczna? 
W większości negatywne. Dla mnie wystarczającym jest argument, że stan po łyżeczkowaniu macicy jest stanem, który dyskwalifikuje z porodu naturalnego w domu.
Szeregu dalszych możliwych komplikacji pozwolę sobie nie wymieniać, bo są to komplikacje dosyć powszechnie znane. 

Przemyślenia związane z tym wydarzeniem spowodowały, że zaczęłam poważnie zastanawiać się nad tym, dokąd zmierza współczesna medycyna. Czy zawsze należy poddawać się wszystkim zabiegom medycznym i czy każde zalecenie lekarza należy traktować jako święte? Czy niektóre interwencje nie są interwencjami na wyrost?
Dalsze zagłębienie się w tematyce porodu naturalnego (ale tego naprawdę naturalnego, a nie ochrzczonego tak przez szpitale stymulowanego medycznie porodu drogami natury) tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że nadużywamy interwencji medycznych.

Nie koniecznie świadomie.

Kim jest Mama w trampkach?

Mama w Trampkach to niepozorny typ. Nie lubi jednak chadzania udeptanymi ścieżkami. Tak samo z resztą, jak i jej cztery koty. 

O swoim macierzyństwie dowiedziała się w primaaprilisowy wieczór, po wygulganiu dwóch Reddsów jabłkowych oraz w trakcie intensywnego diagnozowania toksoplazmozy, na okres którego wraz z Tatą w Pepegach postanowili wstrzymać się ze staraniami o kolejnego Amatora Obuwia Sportowego. Jak widać - bezskutecznie ;) Mały Amator Obuwia Sportowego postanowił pojawić się na świecie na dzień przed decyzją o zaprzestaniu starań i rozpoczęciu badań. Dobrze zrobił, bo Mama w Trampkach okazała się być okazem zdrowia z dawno już wykształconym pakietem przeciwciał.

W związku z widoczną mamotrampkową nadwagą lekarz prowadząca ciążę uwielbia wynajdywać jej kolejne choroby, na które mogłaby zapaść w trakcie ciąży. Z lubością dopytuje, czy przypadkiem nie puchną kostki, czy nie ma zwyżkujących ciśnień, czy waga nie skacze jak szalona, czy może nie wystawić kolejnego skierowania na badanie w kierunku toksoplazmozy...
Gdyby tylko szanowna lekarz prowadząca wiedziała, jaki tryb życia prowadzi MwT, nie byłaby zachwycona...

Mama w Trampkach lubi:
- Tatę w Pepegach,
- mającego przyjść na świat Amatora Obuwia Sportowego,
- samodzielne składanie mebli,
- spinning,
- koty,
- szybką jazdę samochodem,
- małe remonciki i duże remonty.

Celem Mamy w Trampkach jest:
- urodzenie młodego Amatora Obuwia Sportowego w domu (...or die tryin'),
- macierzyństwo w wersji lite (ale nie w wersji "dla idiotów").


I o tym wszystkim będzie tutaj sprawozdanie.